Jak żeśmy się tam w ogóle znaleźli?
Planując podróż dookoła świata w wydaniu raczej turystycznym, szlakiem wielkich kliprów lub innymi słowy po prostu wzdłuż wiejących pasatów raczej nie planujesz się mierzyć z Przylądkiem Horn, a już niemalże na pewno nie bierzesz pod uwagę podjęcia North-West Passage, chyba żeś taki kozak, że pytań nie mam.
Wobec powyższych, tranzyt jachtu przez jedyny kanał między Amerykami, będzie Twoją jedyną możliwością na przedostanie się z Atlantyku na Pacyfik. A, pardon! Masz rację wnikliwy czytelniku, nie jedyną, bo zostaje jeszcze Cieśnina Magellana, ale dla uproszczenia zakładam tu scenariusz podobny do Hornu czy NWP.
Po przejściu z Wysp Zielonego Przylądka na Karaiby, wycieczce po Małych Antylach oraz wizycie w Kolumbii, w Panamskim Colon, w Shelter Bay Marina wylądowaliśmy i my z naszą dzielną Water Lilly.
Od czego zacząć przygotowania i kiedy się za to zabrać?
Te dywagacje zacząć powinienem od poinformowania Cię Drogi Czytelniku, że na chwilę obecną formalności związane z przeprawą przez kanał załatwić można na dwa sposoby. Pierwszy to zabawa samodzielna. Musisz najpierw dopłynąć do Colon, a następnie rejestrować tranzyt w biurze kanału oraz pieniądze wpłacić w lokalnym banku. Nie wiem, nie korzystałem z tej opcji, ale zainteresowanych odsyłam do Pawła z jachtu S/V „Vision”, który dokonał tego wyczynu w styczniu tego roku. Słyszałem wiele różnych historii od różnych osób i przy tych sumach, załodze planującej loty i inne takie, 450 dolarów za bezstresowe pozostawienie formalności lokalnemu agentowi, wydaje się mądrym ruchem.
Jak wyglądał nasz proces?
Na około dwa miesiące przed planowanym tranzytem powinieneś się skontaktować z wybranym agentem, który Ci pomoże. W Panamie działa ich kilku, ale najwięcej poleceń otrzymałem na Pana Erica (gdybyś potrzebował, mój mail zawsze jest czynny, chętnie przekażę kontakt), z którym zgadałem się za pomocą Whatsappa na początku lutego zgłaszając chęć przejścia.
Od samego początku kontakt był bardzo miły, uprzejmy i konkretny. Nie dalej niż dzień po rozmowie, na mail otrzymałem pełen kwestionariusz dotyczący załogi oraz jachtu wraz z dokładną listą dokumentów, które muszę dostarczyć, a także dokładny wykaz kosztów, które za usługę będę winien ponieść. Do tego krótki opis oczekiwań dotyczących tego, jak mamy potraktować przydzielonego nam advisora oraz kilka informacji o terminach itp.
Zacznijmy od potrzebnych informacji, bo jest ich, na moje skromne oko, jakieś dziesięć razy za dużo. Po jasną cholerę władzom kanału numer z tabliczki znamionowej na silniku czy jego dokładny model? Neptun jeden to wie, o ile istnieje.
Poważnie i szczegółowo mówiąc, należy podać: pełne informacje dotyczące wymiarów jachtu (uwzględniając wszystkie elementy wychodzące poza obrys kadłuba, jak wytyk, platforma na rufie, kotwica itp., (dane z dowodu rejestracyjnego nie przejdą), call sign, MMSI, numer rejestracyjny oraz datę jego ważności, kolor kadłuba, wysokość wolnej burty, dane dotyczące silnika i śruby, maksymalną prędkość (rada od WhiteDogów: zawsze mów max. 5kn!), a do tego dane kapitana, całej załogi oraz oświadczenie, że wszyscy są zdrowi. Pada jeszcze prośba o wysłanie skanów paszportów, dokumentów jachtu oraz listy ostatnich dziesięciu odwiedzonych portów. Na deser dodać należy cztery zdjęcia jednostki z każdej strony oraz odpowiedzieć na kilka pytań o pojemność zbiorników na paliwo czy wyposażenie bezpieczeństwa na jachcie.
Dwa dni po wysłaniu całej listy informacji oraz dokumentów na mojej skrzynce pocztowej pojawia się mail z nagłówkiem: „Your Boat Approval Request for SV WATER LILLY – SIN 6027235, has been revised by Panama Canal” oraz dopiskiem, że cała reszta zostanie ogarnięta jak dopłyniemy do Colon, a wychodząc z ostatniego portu podesłać mam dokument potwierdzający odprawę wyjściową, co zgodnie prośbą uczyniłem wypływając z kolumbijskiej Cartageny. Jak na razie całkiem spoko.
Ile i czemu tak drogo? Zatem pomówmy o kosztach.
Co tu dużo rzec, aktualnie łączna kwota, którą musisz odłożyć na wycieczkę z jednego oceanu a na drugi jest absurdalna. Podstawowa cena tranzytu dla jachtów o długości do 65 stóp to 2130 dolarów amerykańskich. Z największych kosztów doliczmy do tego kolejno: pensję agenta w wysokości 450 dolarów, opłatę za rezerwację terminu (tak, dobrze czytasz) – 450 dolarów, pozwolenie na crusing po Panamie (przy krótszym pobycie da się to pominąć) – 235 dolarów oraz kilka różnych opłat (fees), inspekcji czy opłat za dokumenty, które łącznie składają się na 465 dolarów. Spokojnie Drogi Żeglarzu, to jeszcze nie koniec. Jeśli nie posiadasz, od razu Ci powiem, że na pewno nie posiadasz, czterech czterdziestometrowych lin o grubości nie mniejszej niż XXX mm oraz wielkich odbijaczy w liczbie pozwalającej rozwiesić je co metr, dojdzie opłata za wypożyczenie kompletu – 120 dolarów, a jeśli żeglujesz w załodze mniejszej niż 5 osób i nie znajdziesz sobie jakiegoś pomagiera na miejscu, to dieta jednego handlinera wyniesie Cię kolejne 120 dolców, ale w zasadzie, jaką to robi różnicę? Podsumujmy zatem. W kwietniu 2025 roku za przejście z Colon do Panama City jachtem jedenastometrowym w pięcioosobowym składzie zapłaciliśmy, usiądźcie wygodnie i stabilnie, już? – ponad 3500 zielonych banknotów. Mój subiektywny komentarz zostawiam na koniec tego tekstu. Przejdźmy teraz do historyjki o tym, jak przeprawa poszła nam!
Water Lilly przez Kanał Panamski
Do Shelter Bay Marina docieramy 3 kwietnia o poranku i po sklarowaniu jachtu i zjedzeniu śniadania, około dziesiątej spotykam się z asystentem Erica, a jak się później okazuje, również jego synem Juanem. W jego asyście kserujemy dokumenty oraz robimy odprawę wejściową w Panamie (tak, na San Blas byliśmy z lekka na tak zwany krzywy ryj). Dosłownie podczas mojej wizyty w biurze portu, na mail otrzymuję informację o przydzieleniu nam terminu w niedzielę 6 kwietnia o godzinie 1530 local time, ale niestety w wariancie dwudniowym, z nocką na jeziorze Gatun. Uff, super, że tak szybko – myślę i doczytuję, że szczegóły podadzą mi dzień wcześniej, a w niedzielę rano zgłaszać się na radiowej dziesiątce, meldując gotowość jachtu oraz załogi.
W marinie poza basenem i fajną knajpką do roboty za wiele nie ma, a samo Colon jest niezły kawałek stamtąd, więc podczas pobytu jedyną atrakcją poza biurową pracą zdalną było pobranie przywiezionych przez Juana ośmiu wielkich odbijaczy i czterech czterdziestometrowych lin.
W niedzielę jesteśmy już przestawieni na kotwicowisko razem z innymi jachtami i pokornie szykując obiad dla advisora, klarujemy jacht i czekamy na przysłowiową godzinę zero. Nie śmiejcie się, kanał po raz pierwszy emocje budzi!
Jest! Na horyzoncie widać łódź, która wiezie kierowników tranzytu i kilka chwil później na pokładzie melduje się rozgadany Jerme i przy czarnej kawce zaczyna opowiadać, że nasz tankowiec to tamten, co tak strasznie dymi, będziemy prawym jachtem w trzyjachtowej tratwie oraz, że w środku będzie płynął katamaran, który w zasadzie będzie robił wszystko za nas. Perfect, let’s go! – odpowiadam.

W górę idzie kotwica, Baluchon i Sugarr (jachty z naszej tratwy) ruszają, obok nich Water Lilly, a na niej my, obieramy kurs na most tuż przed zestawem śluz Gatun Locks, jakieś 5 mil z kotwicowiska. Podczas drogi śmieszkujemy, podpytujemy naszego specjalnego gościa o informacje o tranzytach, kwotach i procedurach i ani się oglądamy, pada komenda, że pora szykować liny i sprawdzić, czy odbijacze odpowiednio wiszą. Chwilę później okazuje się, że Sugarr zgłasza awarię przy przekładni, więc po piętnastu, może dwudziestu minutach Jerme informuje nas, że wchodzimy w dwa jachty i możemy podjeżdżać już pod sterburtę katamaranu. Wiążemy się na dwóch cumach oraz dwóch szpringach i zaczynamy powolutku wjeżdżać do pierwszej śluzy zaraz za potężnym statkiem.

Przed samą śluzą rzutkowi rzucają linki z kulkami bosmańskimi, a my wiążemy do nich swoje wielkie liny i pozwalamy im wciągnąć je na polery po wjechaniu do śluzy. Wnętrze robi wrażenie głównie swoimi rozmiarami. Stoimy. Zwarci i gotowi do opuszczenia Atlantyku.

Nagle, gdy już myślimy, że pora jechać w górę, za naszymi rufami pojawia się Sugarr, który usterkę widocznie usunął, ale jest za późno, by dołączył do nas, więc jego advisor poleca stawać longside do ściany, co skończyło się dla niego dość kiepsko, gdyż przez pracę na cumach, przechylanie jachtu na lewą burtę oraz wirowanie wody w śluzie, niejednokrotnie poobijał salingami o ścianę, na czym jego nieszczęścia się nie skończyły, gdyż jeden z rzutkowych uszkodził im panel solarny podając linkę z ciężarkiem. Ciekawe, czy mają na takie sytuacje jakieś ubezpieczenie.

Podnoszenie w każdej z trzech śluz poszło bez najmniejszych kłopotów, drobne korekty silnikiem przy bezwietrznej pogodzie wystarczyły, by stać w środku bez myszkowania. Cała operacja trwała jakieś półtorej godziny, a my po zmroku znaleźliśmy się na panamskim śródlądziu. Łapiemy bojkę i noc spędzamy na jeziorze Gatun.
Poranek przynosi pierwsze niespodzianki, nasz jacht jako jedyny nie otrzymuje swojego advisora, każą czekać jeszcze godzinę tłumacząc, że ten się zwyczajnie spóźnił. Gdy finalnie dociera do nas Jose, pogadankę zaczyna od pytania, dlaczego wszyscy już popłynęli i czy widziałem, gdzie płynęli, bo jak tak, to jazda za nimi. Zdanie o organizacji pracowników już zdążyłem sobie wyrobić, a na tym końca nie będzie. Płynięcie przez kanał to w zasadzie solarium i sauna w jednym. Wiatr o sile ujemnej, palące słońce i zaduch sprawiają, że dość szybko pragniemy to miejsce opuścić, a tu czeka nas kolejne zaskoczenie. Jose melduje, że nasz tankowiec też się spóźnił i będziemy musieli godzinkę poczekać na bojce jakieś 7 mil przed pacyficznymi Miraflores Locks. Cyrk? Może? Sami oceńcie.

Przed śluzami witamy się ponownie z Baluchonem i po krótkiej rozmowie z jego kapitanem już wiem, że myślenie mamy chyba podobne, gdyż czekali na nas i na statek ponad trzy godziny, co niejako potwierdzałoby podejście naszego adviosora, że nie on się spóźnił, tylko wszyscy inni byli za wcześnie. Przypomnijmy sobie ceny tej usługi… Ach, nieważne.

Powtórka z rozrywki z dnia poprzedniego, tylko kierunek tym razem w dół. Rzutki, pętle, luzowanie lin i pomimo, że nasz panel również oberwał, bogu dzięki, że miękką kulką i nie rozbił się jak ten na platformie Sugarr, lądujemy na Pacyfiku. Krótki motoring, oddajemy wypożyczony sprzęt na taxi boat i chwilę później kotwiczymy pod Panama City. Panamski kamień milowy zakończony bez szwanku.

Podsumowanie
O ile poważnie, chciałbym się tu jakkolwiek rozpisać, po prostu nie ma o czym. Przeżycie to z pewnością niezapomniane, a myślenie, że zaledwie w dobę zmieniamy ocean, po którym żeglujemy trochę rozbraja umysł, ale procedury, koszty i stres z tym związany trochę psują odbiór całej sytuacji. Ja wiem, że z perspektywy Europejczyka patrzę na to zupełnie inaczej, ale na litość boską. Na cholerę jachtowi w środku tratwy cztery cumy za sto dwadzieścia dolców, gdy do bocznych jednostek związać się może swoimi? Po co jachtom po bokach cztery cumy, skoro używają tylko dwóch? Po co ten stos wymaganych, o niczym nie świadczących dokumentów i informacji? Z jakiej racji pobierana jest opłata za rezerwację terminu w wysokości 450 dolarów, skoro terminu finalnie zarezerwować się nie da i otrzymujemy go dopiero po dotarciu do Colon? Prędko się tego raczej nie dowiemy. Niemniej, każdemu polecam, jeśli tylko nadaży się okazja, przeżyć kiedyś taki tranzyt, bo to z pewnością nietypowe i duże wydarzenie. Skoro nam się udało, to pora wuryszyć na… Galapagos!
A gdyby tak zamiast Guzianka, Kanał Guziański, teczka dokumentów, agent i kilka stówek za tranzyt z Nidzkiego na Bełdany… Ach! Śmieję się!