O przelocie do Porto zanudzał nie będę. 30 godzin na silniku wzdłuż brzegu na wyróżnienie specjalnie nie zasługuje, przynajmniej w mojej opinii. Jedyną atrakcją było towarzyszące nam przez około 40 minut, stado delfinów skaczących obok naszego dziobu.
26 listopada,
po tygodniowym postoju w Porto wymuszonym szalejącym na Atlantyku sztormem, przez który niemal całe Wybrzeże Portugalii zostało zamknięte dla żeglugi, wreszcie wyruszamy dalej na południe. Planujemy wizytę w Lizbonie, prognoza zakłada halsówkę, ale według routingu powinno nam udać się przejechać na dwa, może trzy zwroty w ciągu jakichś dwóch dób. Cóż, routing jedno, rzeczywistość drugie. Zamiast zakładanych i prognozowanych porywów wiatru do 24-25 węzłów, po pierwszej dobie płynięcia uderza w nas sowite 40 kilka centralnie w twarz. Cóż począć, refujemy się znacznie wcześniej i przez cały dzień walczymy, stabilizując się silnikiem, bo fala przez dość płytkie głębokości, jest mocno nieregularna i spiętrzona.
Finalnie, decydujemy o zawinięciu do Cascais. To port położony w tej samej zatoce co Lizbona, ale na samym jej początku, więc możemy tam dojechać znacznie szybciej, by odpocząć i stamtąd później startować na Maderę. Cumujemy około 1700 UTC po niecałych dwóch dobach w morzu.
W Cascais spędzamy 2 dni,
spacerujemy po miasteczku, które tętni już świątecznym klimatem, uszczelniamy oraz poprawiamy mocowania naszych handrelingów na pokładzie, sprawdzamy czy żagle po silniejszym wietrze nie mają żadnych naddarć lub problemów na szwach i 30 listopada po zakupach i tankowaniu wychodzimy na Atlantyk. Następny port to Madera, 520 mil w linii prostej, sensowny baksztag w prognozie, lecimy!
Pierwsza doba żeglugi to gonienie wiatru, stary i dobry motoring. 3 kolejne z kolei, stanowią ulubione zajęcie żeglarzy pełnomorskich. Wiatr od ciszy do szkwałów ponad 30 węzłów w rufę sprawia, że nudy na pokładzie nie ma, gramy całą masę kombinacji żaglowych: sam fol, motyl, genaker i diesel grot. Wniosek jest jeden, potrzebujemy spinakerbomu!
W trakcie przelotu sporo gotujemy, i czytamy. Udało nam się również przerobić lekko dziobowy prysznic, a odsalarka jest już zwarta i gotowa do pracy, więc nadarza się okazja do kąpieli, a później nawet do wizyty Daniela w salonie fryzjerskim Mikołaj i wspólnicy. Efekty do oceny zostawiam Wam, Drodzy Czytelnicy.
4 grudnia o 1000 UTC po wschodzie słońca i śniadaniu,
wychodzę na zewnątrz i widzę ląd. Przed naszym dziobem maluje się obrys Porto Santo, czyli wyspy będącej sąsiadką Madery na mapie. Ostatnie godzinki żeglugi są super, rozwiewa się bardzo efektywny pełny baksztag, który w połączeniu z oceanicznym prądem, pozwala nam wykręcać prędkości ponad 8 węzłów na samej gieni. Dzień kończy przecudowna, pełna tęcza i lekka mżawka. O godzinie 2030 wołam władze mariny w Funchal, mają dla nas zarezerwowane uprzednio miejsce przy burcie przemiłego Nicolasa z Francji i o 2100 bezpiecznie stoimy już zacumowani na tej Rajskiej, zielonej wyspie.
O jej zwiedzaniu, hike’ach, urokach i tym, jak bardzo zakochałem się w Maderze, przeczytacie kiedy indziej, w serii wpisów o lokalizacjach. Obiecuję, że w końcu zacznę go publikować!