Tonga? A gdzie to? W Afryce gdzieś chyba?
Zgadza się, takie odpowiedzi najczęściej słyszeliśmy z ust naszych znajomych, z którymi przez telefon wymienialiśmy spostrzeżenia z miejsca, w którym planowany postój z jednego dnia i zakupów wydłużył się do ponad sześciu tygodni. O tym jednak zaraz.
Tonga to suwerenne państwo wyspiarskie położone w Oceanii, składające się z ponad 170 wysp. Historia Tonga jest wyjątkowa, ponieważ kraj nigdy nie był kolonizowany przez europejskie mocarstwa w pełni. Choć w XIX wieku zawarł liczne umowy z Brytyjczykami, zachował jednak niepodległość.
Przelot z Wysp Cooka.
Chyba nie będzie to na wyrost, gdy śmiało stwierdzę, że był to najgorszy pogodowo i żeglarsko odcinek od finiszu przelotu do Kolumbii, no a na pewno był to najgorszy fragment na Oceanie Spokojnym. Rarotonga, którą opuściliśmy 28 lipca to wyspa wysunięta dość mocno na południe, co w bieżącym roku sprawy nie ułatwiło. Ta druga połowa Pacyfiku w stronę Australii posiada coś zwanego południowopacyficzną strefą konwergencji – rejon, w którym pogoda jest bardzo niestabilna i burzliwa, czasem znany również pod nazwą the dangerous middle. Było ciężko. Dwie pierwsze doby pogoda fundowała nam fale osiągające do 7 metrów i porywy wiatru nierzadko przekraczające 40 węzłów, z baksztagu, ale jednak 40 węzłów. Nic po takiej bujance nie cieszy bardziej niż kolejne 2 dni flauty i 2 jazdy na silniku centralnie pod wiatr. Końcówka to z kolei powolny obrót wiatru od ostrego bajdewindu do ostrego baksztagu i tak trasa 820 mil liczona na tydzień żeglugi zajęła nam wycieńczające 11 dni. Jakość snu, posiłków czy sposobów spędzania czasu pozostawiam Wam do wyobrażenia.
W miasteczku Neiafu na wyspie Vava’u meldujemy się 30 minut przed zamknięciem biura customs, więc udaje nam się odprawić (o procedurze się nie rozpisuję, sterta tych samych papierów co wszędzie, paszporty i opłata ekwiwalentu 70 dolarów amerykańskich) stając przy obskurnym i wybitnie niejachtowym docku celnym i plan jest prosty: knajpka, odpoczynek, zakupy i tankowanie, a na wieczór dzień później wyruszamy na Fidżi. Brzmi prosto, nieprawdaż?
Może i brzmi, ale...
Życie lubi układać różne scenariusze i kto jak kto, ale żeglarze już niejednokrotnie się o tym przekonali. Piątkowy poranek zaczynamy zgodnie z planem. Przejażdżka taksówką z kanistrami na stację, zakupy, trochę sprzątania, szybki check poziomu oleju i w zasadzie jacht jest gotowy do dalszej żeglugi. Idę zatem wypełnić dokumenty check-out’owe, deklaruję wyjście w morze na godzinę 1700 i udajemy się wszyscy na obiad do pobliskiej knajpki. Humory, planowanie i ostatni posiłek przed kolejnymi pięcioma dniami na oceanie nadal nie zwiastują nadchodzących niespodzianek.
Po skończonym obiadku gotowi do drogi opuszczamy dok i w akompaniamencie silnika w bezwietrznych warunkach rozpoczynamy naszą kolejną podróż. Klar na pokładzie, zachód słońca i wszyscy wracamy do wachtowej rzeczywistości, więc około północy udaję się do snu, który, jak się później okazuje, nie trwa zbyt długo. Chwilę po 1 w nocy Julia budzi mnie informując o dziwnym, piskliwym dźwięku, który słyszy, a ja wyrwany ze snu pierwsze, co myślę to, że wanty grają na delikatnym wietrze… Tak, śmiejcie się, ile możecie, ale po chwili oprzytomnienia faktycznie zaczyna niepokoić mnie to zjawisko. Okazuje się, że to alarm niskiego ciśnienia oleju w silniku, który niezwłocznie gasimy, otwieramy z Andrzejem komorę i… o ja******lę! Cała zęza zalana olejem.
Cóż, za rufą dopiero niespełna 40 mil, więc wiedząc, że w Tonga nadal stoi zaprzyjaźniony jacht naszej kumpeli, zawracamy stawiając żagle i bujając się z zawrotną prędkością 2 węzłów. Po wyczyszczeniu komory zaczynamy szukać winowajcy całego zamieszania i szybko podejrzenie pada na podstawę filtra oleju, ale nie mając tak wielkiego klucza by ją zdjąć, dochodzenie zostawiamy na dzień kolejny. Chwila na odpoczynek i zebranie myśli.
Koło 1200 przy wejściu do zatoki łączymy się burta w burtę z jachtem Emy Lou i powoli dopływamy ponownie na bojkowisko w Neiafu. Dzięki licznym znajomym, którzy wcześniej Vava’u odwiedzali znajduje się zaraz numer do okolicznego mechanika, którego umawiamy na zaś na poniedziałek rano, a my zaczynamy zdejmować podstawę wspomnianego wcześniej filtra. Trochę siłowania z wielką śrubą, kilka nieeleganckich słów o tym, czyje to dzieło i kto to tak zaprojektował i w rękach mamy już oring uszczelniający połączenie podstawy filtra z blokiem silnika, czyszczenie, lekkie obdrapanie, składamy, lejemy, odpalamy i… dupa, nadal sika. Wyciek zdaje się pochodzić gdzieś z pomiędzy wymiennika ciepła, a głowicy, więc z dalszą diagnostyką czekamy na mechanika.
Dzień sądu (prawie) ostatecznego.
W poniedziałek 11 sierpnia, 2 godziny spóźniony na jacht dociera mechanik Tau, który ma zdiagnozować awarię. Widząc wyciek, poleca nam powoli zdejmować wymiennik ciepła, węże i wydech. Kilkanaście minut później nie wierzymy własnym oczom. W głowicy silnika jest dziura wielkości dziecięcej pięści, a winowajcą tego zamieszania okazuje się być dźwigienka popychacza od pompowtryskiwacza, która ułamana zablokowała się między ścianką a wałkiem krzywkowym tak, że jego ruch dosłownie wywarzył ścianę na zewnątrz uszkadzając przy tym również wymiennik ciepła.
Ciężko mi w tekście oddać uczucie, które towarzyszyło mi w tamtym momencie. Powiem tyle, że przez pewną chwilę miałem zwyczajnie ochotę walnąć to całe pływanie w diabły, ale po chwili zastanowienia i kilkunastu telefonach w głowie pojawia się plan. Na początku myślimy o sprowadzeniu nowej głowicy, ale po kilku konsultacjach stwierdzamy, że niemożliwe będzie precyzyjny swap wykonany na bojce w tak dzikim miejscu, jak Tonga. Myślimy, czytamy, szukamy, ale zbyt kolorowo to nie wygląda. Złamany popychacz sprowadzić można łatwo, ale co do głowicy pomysłów brak. Pewnego wieczoru mój telefon znowu wariuje i odbieram telefon od zadowolonego Czakiego – mechanika z OceanTEAM, który mówi, że problem mamy w zasadzie rozwiązany. Okazuje się, że stare dobre „zaszpachlowanie” to jednak metoda niezawodna. Z pomocą przyszła nam firma Belzona, która zaproponowała do naprawy bazującą na epoksydach, specjalną masę do ubytków w blokach aluminiowych, podsyłając od razu kilka przykładów podobnych realizacji. Cóż mogę rzec, okulary noszę, to i oczy mi ze zdziwienia nie wypadły , ale co innego mogliśmy zrobić będąc po środku niczego, z zerowym zapleczem technicznym, jak nie zamówić zestawu owej szpachlówki oraz wspomnianego popychacza. Pozostało tylko czekać, eksplorując Tonga.
Najdłuższe 5 tygodni w moim życiu.
Miejsce, w którym przyszło nam utknąć, delikatnie mówiąc, spełnieniem naszych marzeń się nie okazało. Tonga to kraj, który w zestawieniu z innymi miejscami na Południowym Pacyfiku wypada bardzo zacofanie. Na ulicach jest sporo syfu, ciekawych miejsc poza kilkoma pięknymi jaskiniami w zasadzie nie ma, lokalne społeczeństwo jest dosłownie zalane przez Chińczyków, którzy, będąc dalekim od nalotów rasistowskich, są po prostu niemili, robią łaskę w ogóle odpowiadając na pytanie i sprawiają, że interakcje międzyludzkie do najprzyjemniejszych nie należą. Vava’u słynie z możliwości podziwiania wielorybów, które my widzieliśmy już podczas podejścia, jednak wycieczki dedykowane tej atrakcji są bardzo drogie i skierowane przede wszystkim pod bogatych Azjatów, którzy latają tam dokładnie w tym celu. Od strony wody jednak, w uczciwej cenie znanej również pod pseudonimem „za darmo” można zobaczyć bardzo dużo pięknych raf i podwodnych zwierząt. W zasadzie nie minę się z prawdą, jak przyznam, że dobre 70% czasu w Neiafu spędziliśmy właśnie pod wodą. To prawdziwy raj dla łowiectwa podwodnego, freedivingu oraz nurkowania ze sprzętem. Upolowane ryby jedliśmy co drugi dzień, a pianki do nurkowania chyba ani jednego dnia nie wyschły do sucha.


Mikołaj przyszedł we wrześniu, czyli paczka z częściami dotarła na Water Lilly. Ale grzeczni chyba nie byliśmy.
Oczywiście, spokojnie, hold your horses, to nie stało się tak od razu. Od dotarcia przesyłki do ostatecznego przechwycenia jej przeze mnie minęło 6 dni, w trakcie których odwiedziliśmy 5 urzędów, zapłaciliśmy 2 opłaty importowe (nie mylić z cłem) oraz odbyliśmy z 30 konwersacji typu „dlaczego?”, „a kiedy wróci z lunchu?”, „gdzie po ten numer?”, „to już ostatni dokument?”. Finalnie paczka na naszym pokładzie znalazła się 11 września, ale świętowanie z tej okazji trwało zaledwie kilka minut. Szpachlówka jest, zestaw do przyszłościowej wymiany rozrządu jest, ale dźwigienka… no właśnie…., jest, ale od zaworu, a nie od popychacza. Znowu załamka i niedowierzanie, a czas leci. Z pomocą jak zwykle przychodzą żeglarscy przyjaciele. Telefon do Marka, szybka ocena możliwości, jeszcze jeden telefon, tym razem do magicznego mechanika Czarka ze Szczecina i mamy nowy plan. Samozwańczy, ale plan.
Instrukcje są szybkie i dokładne, przez telefon słucham o procedurze ustawiania zaworów na jednym z cylindrów tak, by uniemożliwić kompresję i tym samym silnik tymczasowo przerobić na 3 cylindry. Dla mnie to początkowo czarna magia, ale do stracenia wiele nie ma. Ruszamy wałem kardana, kilka obrotów śrubokrętem na dźwigience zaworu i podobno jest okej. Dalej już tylko naprawy manualne, ale je zostawiam Julii. Ze sztuką plastyczną raczej od zawsze jesteśmy co najwyżej na oschłe cześć, więc własnymi rękami rozrabiam jedynie masę według informacji technologicznej i oddaje operację profesjonalistce. Godzinka roboty i ścianki odbudowane, teraz doba utwardzania, więc pełni nadziei otwieramy małe piwo, sprzątamy i czekamy.
Kolejny dzień rozpoczynamy od wyszlifowania nadbudowanej ścianki głowicy, a następnie myśląc, że chyba jakoś to wyszło zamykamy komorę, skręcamy węże i wracamy na miejsce z wymiennikiem ciepła, który już za chwilę okaże się największym antagonistą w tym całym serialu. Pełni nadziei lejemy olej i chłodziwo, otwieramy zawór wlotowy od wody chłodzącej i kręcimy. Odpalił. Dobry początek, ale chwilę później widać spaliny i wodę pod silnikiem. Nosz, jak nie urok to… Opcje są dwie, dobra: źle spasowaliśmy uszczelki aluminiowe między blokiem a wymiennikiem ciepła i zła: wymiennik jest nienaprawialne uszkodzony wewnątrz. Nie łamiemy się, rozmontowujemy całość i widzimy, że na 90% to tylko uszczelki, których spasowanie jednocześnie na ślepo jest bliskie niemożliwemu. Szlif, gasket maker, by je unieruchomić i zaczynamy od nowa. Godzinę później silnik chodzi jak traktor, ale działa i nie ma żadnych niepokojących objawów. Gdy upewniamy się, że wycieków brak, zaczynamy świętować i planować opuszczenie Tonga. Prognoza jak marzenie, 5 dni baksztagu prosto na Fidżi. Zakupy, odprawa i przed nami znowu Pan Ocean.