menu

Dziennik pokładowy: Water Lilly przez Atlantyk!

Mikołaj Nowak

14 lutego, 2025

10 min

Dzień 1 oraz 2

edę portu przy Mindelo opuszczamy 18 stycznia o 0900 czasu UTC, który to również został naszym czasem jachtowym.

Stawiamy połowę genuy i 30 minut później okazuje się, że zaczyna wariować autopilot, który przecież przesterował dzielnie cały przelot z Kanarów na Cabo Verde. Na szczęście, po szybkiej diagnozie, kłopotliwą okazuje się być wysuwająca się wtyczka na kablu od pompy hydraulicznej. Widocznie podczas sztauowania sprzętu w bakistach coś się komuś musiało zahaczyć. Mikołaj zarabia kable na nowo i autopilot wraca do gry.

Pierwsze kilka godzin jedziemy fordewindem, z falą niemalże idealnie wzdłuż naszego kadłuba kręcąc momentami szalone 9 węzłów prędkości  przy AWS na poziomie 25-30 węzłów. Spokojnie, był to typowo spadowy wiatr tuż za wyspami. Niedługo później zaczyna się orka, trafiamy w martwe pole cienia wiatrowego, najpewniej od tych samych wysp, a ocean rozbujany jak byk podczas rodeo. Rzuca nami na lewo i prawo, a wspomaganie silnikiem pozwala osiągnąć do 3 węzłów prędkości. Wszyscy zmęczeni, spać się nie da i tylko odwieczne pytanie: „kto do cholery wyłączył nasz pasat!”

Nocą sprawa się poprawia i wiatr zaczyna grać po naszej stronie. Znowu jedziemy pod gienią, czasem pełną, czasem mniej lub bardziej zarefowaną. Rano wciągamy podaną przez Daniela pastę jajeczną na świeżym chlebie, który dzień wcześniej upiekli Mikson i Wiktor Alvarez. Rzucamy naszą wędkę i posprzątawszy po śniadaniu oddajemy się czytaniu książek, jedni w wersji papierowej, drudzy nowocześnie – na kindle’ach.

Brania brak, zmiana przynęty na topowego, polecanego kalmara w kolorach: zielony/niebieski/biały i nie dalej jak 10 minut później słychać brzęczenie kołowrotka. Każdy na stanowiska: Wiktor do wędki, Mikołaj i Daniel rękawice i hak, by rybę wyciągnąć, a Ola i Madzia operują jako camera woman oraz instrumentariuszka. No, jakoś po godzinie zabawy podholowujemy pod rufę ponad metrowego mahi-mahi! Niezbyt pewnie, lekko obsrani wrzucamy ją do kokpitu, skubana waży 14 kilo! Znowu, godzina zabawy z nożem, młotkiem i deską, trochę mycia pokładu i na patelnię lecą steki, wyszły obłędne. Cóż, ta ryba na naszą załogę była conajmniej dwukrotnie za duża, więc z całej reszty na gazie właśnie dochodzi zupka.

Przed nami noc, wiatr stabilny, humory dopisują. Do Martyniki 1940 mil morskich.

Dzień 3 oraz 4

20 stycznia 2025. Madzia po porannej wachcie budzi resztę załogi papajowym smoothie oraz cieplutką owsianką z masłem orzechowym i owocami – pycha!

Od rana na pokładzie lampa panuje niemiłosierna. Do życia ciężko, ale chociaż akumulatory, mimo nieprzerwanej pracy autopilota, codziennej produkcji wody w naszej fabryce oraz braku wstrzemięźliwości w używaniu blendera, tostera i ładowarek, już w okolicach godziny 1200 czasu jachtowego, dobijają do 100%.

Jedni udają się do swojej książki, a drudzy rozstawiają partyjkę szachów. Później banda łysych oczywiście woduje małego kalmara z jachtowej wędki. Ryby nam się nie nudzą, mimo, że z dnia poprzedniego czeka na nas jeszcze przygotowana przez Mikołaja zupka w stylu tajskim, na ostro.

Mamy branie, ehh… znowu mahi-mahi, tym razem bardziej adekwatny do naszej mniejszej przynęty, jakieś 4 kilo. Wyciągamy, oprawiamy i wciągamy tatar z ogórkiem i cebulką oraz sosem sojowym podanym na grzance.

Wiatr stabilny, jak to pasat – regularne AWS na poziomie 12-16 węzłów z AWD między 180 a 120 stopni. Fala dłuuuugaśna, więc Lilly płynie bardzo stabilnie.

Wieczorem pieczemy chlebek i integracyjnie oglądamy marvela. Noc mija spokojnie, wachta za wachtą obserwujemy gwiazdy i  doglądamy pracy żagli, coś tam czasem strymujemy. Następnego ranka kambuz przejmuje Wiktor Alvarez. Jest to na pokładzie równoznaczne z podaniem jajecznicy na boczku i cebuli. Na marginesie, gdybym miał powiedzieć, cz ten crossing stoi, to zdecydowanie i jednogłośnie: CEBULĄ!

Do wody idzie tym razem rybka biało-niebieska, która w ciągu godziny zbiera jakieś 4 brania, niestety chyba wybierają ją za duże ryby, bo tylko ostatnią zdołaliśmy wciągnąć na rufową platformę. Tak, znowu mahi-mahi, była na haku już piękna tuna, ale na pokład zaprosić się nie dała.

Zarządzamy lekkie porządki, myjemy łazienkę i kuchnię. Dużo przyjemniej płynie się w czyściutko zasztauowanym jachcie.  W momencie pisania oczekujemy na podanie obiadokolacji, a na wieczór planujemy upiec brownie!

Zaraz wieczór, więc odpalamy starlinka, żeby pogadać z bliskimi i ścignąć prognozę na jutro. Do celu 1700 mil.

Dzień 5 oraz 6

Ranek przyniósł wzrost siły wiatru, mamy teraz sportową jazdę przy 17-25 węzłach AWS w rufkę. Grot zrzucony, z przodu mamy jakoś połowę genuy, a prędkości sięgają nawet 9 węzłów przy zjeździe z fali, iście żeglarska pogoda.

Zafalowanie trochę męczy, zwłaszcza w połączeniu z do prawdy siarczystym upałem lejącym się z nieba. Ku poprawieniu morale załogi, Mikołaj serwuje świeżo pieczone brownie.

Na obiad kambuz wydaje greckie wrapy z serem halloumi. Cebuli oczywiście nie brakuje, szkorbut nam nie straszny! Przychodzi mżawka, a razem z nią tęcza.

 

Wieczór zaczynamy od suszenia mesy, niestety otwarty skajlajt wpuścił nam do salonu trochę fali, cóż począć – zdarza się. Nocka to nadal sportowa jazda, kolejne mile znikają nam za rufą.

Dzień kolejny, godzina 1100 czasu jachtowego, przed kącikiem szachowym oraz czytelniczym na stół wjeżdża śniadanie, tym razem jaja sadzone z pesto, nie mówcie Madzi, ale oceńmy to tak: „dobre, ale nie rób więcej”. W szachy Wiktor nadal niepokonany, ale obiecuję – to się zmieni!

Fala się wydłuża, w końcu da się normalnie poruszać po jachcie. Odsalamy wodę i można brać prysznic. Popołudniowa kawa i reszta wczorajszego brownie wchodzi jak złoto.

Mamy się dobrze, nie martwcie się! Do Martyniki 1460 mil morskich!

Dzień 7 oraz 8

Piątkowy poranek zaczynamy od jajecznico-omleto-zapiekanki z szynką, serem i warzywami. Co autor Wiktor miał na myśli? Nie wiem, ale było bardzo smacznie. Wytargani nocnym rozkołysem powtarzamy codzienną oceaniczna rutynę. Wpis do dziennika na godzinę 1200 czasu jachtowego, dwie partyjki szachów między Mikim a Wiktorem, tak, nadal go nie pokonałem, a potem książki i siesta.

Cóż począć, Atlantyk jest dla nas bardzo sportowy, miałby być 2 tygodnie pod genakerem, a póki co sama genua na 2 refie daje nam średnią prędkość ponad 5 knotów. AWS oscyluje niezmiennie pomiędzy 15 a 30 węzłów i skacze sobie od półwiatru do fordewindu. Water Lilly bardziej niż jacht, wewnątrz przypomina betoniarkę lub co najmniej termomix.

Pora obiadu i nowe wnioski. Największym minusem wiatru i fali jest przerwa w połowie ryb, wszak w tych warunkach zwolnienie jachtu celem wyciągnięcia zdobyczy połączone z nieurwaniem plecionki z wędki, graniczy z cudem. Po 20 minutach roboty Wiktor próbuje nas nieco oszukać serwując makaron z… tuńczykiem! No tyle, że wydobył go widelcem, nie wędką i nie z Oceanu, a z puszki. Niemniej, bardzo pożywny i smakowity.

Wieczór rozpoczyna przecudna tęcza, celebrujemy go wspólnie, racząc się szklanką schłodzonego soku pomarańczowego (fantastyczna to odskocznia od spożywanej przez nas odsolonej atlantyczanki) i oglądając Avengersów. Panowie kolejno odbębniają nocne wachty, a świt i poranek przejmują Panie.

O godzinie 1100 równy tydzień na Oceanie czcimy tostami, które serwuje Daniel. Miało być dziś śniadanie na słodko, ale obserwacja lodówki uświadamia nam, że caboverdeńska wędlina powoli domagania się skończenia. Zaczyna się snucie planów, co zrobimy po dopłynięciu, bo lada dzień mijać będziemy połowę trasy!

Wiatr nieco odpuszcza, fala niekoniecznie. Prognoza rzecze, że koło poniedziałku razem z przybliżaniem się do Karaibów powinno się trochę wypłaszczać i uspokajać. Może jednak przewietrzymy jeszcze naszego żółto-niebieskiego kolegę?

Dzień mija spokojnie, po głowach znowu chodzi nam świeża ryba i tak rozkmniamy: „przy tej fali ją wywleczemy, czy jednak nie za bardzo?” 

Jest też powód do kolejnego świętowania! Pada dziś rekord mocy ładowania baterii z solarów, nasze nominalne 800W wytwarza do 730W czystej mocy wędrującej do baterii. Szok! Dzięki Arek, o takie panele myśmy walczyli. W ogóle dla fanów techniki i elektryki jachtowej, wiecie, że mimo faktu, iż silnik odstawiliśmy po wyjściu z Cabo, prądu w żaden sposób nie oszczędzamy, to nasze baterie nie zjechały jeszcze ani razu poniżej 75%. Bardzo nas to cieszy, bo spełnia się w pełni zakładany przez nas scenariusz.

Ja tu piszę i piszę, a nastała 2000, pora zatem na sesję internetu, a co za tym idzie – publikację owego wpisu. Do mety zostało nam 1200 mil morskich. Mamy się dobrze!

Dzień 9 oraz 10

Niedziela budzi sporo emocji, wszak na wieczór nadejść powinien moment, gdy przetniemy połowę trasy. Wiadomo, że tą dłuższą.

Wiatr i fala nadal rozkręcone, ale po tylu dniach zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić. Porywy do 30 knotów AWS nie przeszkadzają nam w pochłonięciu śniadaniowych jogurtów z owockami i musli. Co nam jednak przeszkadza, to klątwa fordewindu. Jak byśmy nie próbowali, lewy hals, prawy hals, zawsze z większą falą fok wchodzi w łopot. Znowu przypomina się brak spi-bomu, cóż począć pływamy nieco ostrzej i robimy kontrolowane rufki.

W ciągu dnia spacerujemy po naszym ogrodzie (kokpicie), gramy w wirusa (dzięki Marcin za fajną gierkę), a na obiad jemy chilli con łopatka wieprzowa, zapakowana i jadąca z nami aż z Gdańska, czy może raczej… z Fałkowa?

Na noc wiatr się wycisza, fale też zaczynają się wypłaszczać, coraz więcej przelotnych pasatowych deszczy, a razem z nimi… szkwały, nierzadko przekraczające 32 węzły. Spokojnie, fok nadal bezpiecznie przyrefowany.

Ulubiony dzień tygodnia każdego Polaka, czyli piękny poniedziałek na Oceanie jest… mokry, wilgotny i w klimacie sauny parowej. Niskie chmury, gęste powietrze i ogromna wilgotność to dla nas dziś standard. Ku uciesze większości załogi, fala znacząco się wydłużyła, a my czujemy w końcu, że naszym napędem jest wiatr w żaglach, a nie wyłącznie surfing z falami.

Pogoda nieco ostudziła nas dzisiejszy entuzjam do pokładowych rozrywek. Zmęczeni gorącem rozmawiamy, czytamy i drzemkujemy. Mikołaj z pomocą Magdy dzielnie uszczelnił dziś 2 śrubki mocujące falszlistwę, które nieco się pociły oraz ramkę bulaju.

Zobaczymy, co przyniosą dni kolejne. Do celu już tysiączek z malutkim haczykiem.

Dzień 11 oraz 12

Wtorkowy poranek znowu wita nas ciężką i gęstą atmosferą, jest gorąco i duszno. Coraz bliżej tropików. Daniel niespiesznie wydaje grzanki z pastą jajeczną oraz poranną kawę. Piszący ten dziennik wraz z Wiktorem rozpoczynają codzienną rundkę szachów. 2:0, sami typujcie dla kogo. Nic nie zwiastuje nadchodzących tarapatów…

Godzina 1600 czasu jachtowego, wstaję z drzemki i jak przez mgłę widzę przez bulaj naderwane nitki wanty. Wybiegamy na pokład i widzimy, że prawa kolumnowa wanta idąca do pierwszego salingu ma naderwane 4 nitki, robi się poważnie. Takielunek na Lilly jest nowy, ma niespełna pół roku, więc jesteśmy mocno zdziwieni tym faktem, zwłaszcza, że warunki nie były ekstremalne, nie dalej jak 2 dni wcześniej robiłem spacer, żeby przejrzeć wszystkie mocowania stalówek.

W ruch idzie starlink i wykonujemy telefon do Tomka – takielmistrza, który owe stalówki na jachcie instalował. Po konsultacji z nim oraz Kasią i Marcinem z White Dog Sails wykonujemy odciąg z dyneemy prowadzony z lewego salingu do prawej podwięzi, który odciążać ma uszkodzoną wantę. Za poradą Kasi, która na takielunkach zjadła zęby, dodajemy po pół obrotu na beczkach want topowych oraz kolumnowych idących do drugiego salingu.

Noc jest stresująca, zmieniamy hals, by uszkodzona wanta była zawietrzna i pilnujemy kursu na każdej wachcie.

Rano widzimy, że sytuacja się nie pogorszyła, to już niezły sukces. Kombinujmy system bloczków pozwalający dyneemę doprowadzić do kokpitu, by napinać ją w razie potrzeby na kabestanie. Widać, że przejęła ona sporo obciążenia z wanty, trochę nam lżej. Kontakt z Kasią, która potwierdza, że jest ok. Możemy spokojnie zjeść obiad, robimy wrapy z halloumi.

Obserwujemy 24/7, jest okej, do Martyniki ostatnie 785 mil.

Wnioski i porady dla potomnych:

– miej zawsze zapas dyneemy i miękkich szekli, one poważnie mogą uratować sytuację,

– regularnie sprawdzaj takielunek i inne elementy jachtu, nawet jeśli są zupełnie nowe,

– miej możliwie dużo części zapasowych i plan, jak je zamontować,

– miej osoby, do których za pomocą technologii wieku XXI można w takiej sytuacji zadzwonić i poprosić o radę.

Dziękujemy Kasiu i Marcinie, jesteście niezastąpieni!

Dzień 13 oraz 14

Stale zmniejszający się, trzycyfrowy dystans do celu zaczyna nastrajać w nas marzenia o lądzie. Śniadania jemy coraz później, zaczęliśmy już planować pierwszy trip na karaibski brzeg…

Obserwacja naderwanej wanty trwa niezmiennie, co wachtę. Ku naszego zadowoleniu nic się nie pogarsza, dyneema świetnie odciąża stalówkę. Pogoda też daje nam trochę fory, jachtem nie rzuca, a dzięki temu takielunek nie dostaje aż tak po dupie.

Wspólnie oglądamy serial, dojadamy resztki zapasów tworząc coraz to szybsze jednogarnkowe dania.

Piątek rano wita nas kawką i szachami. Autor tekstu podaje dziś naleśniki z serkiem z dżemem. Pycha. Finał serialu, prysznic, makaron z tuńczykiem i upał. Tak możemy w skrócie podsumować ten dzień.

Do celu 550 mil.

Dzień 15 oraz 16

Ostatnie dni rejsu zawsze są dziwne. Niby to jeszcze chwila, ale jednak każda mila upływa jakoś wolniej. Koniec świeżych warzyw, owoców i resztki zaplanowanych posiłków sprawiają, że przed dziobem zaczynamy szukać lądu.

Sobotę zaczynamy od owsianki z ostatnimi bananami z Cabo Verde, powoli planujemy podejście na Martynikę, w zależności od pory dnia staniemy na początku w Saint Anne lub w Le Marin – decydujemy. Obiadu gotować dziś nie trzeba, Daniel uważył tyle makaronu z tuńczykiem dzień wcześniej, że spokojnie mamy co jeść. 

W ciągu dnia nachodzą nas szkwały, ci parę godzin trzeba dokładać ref i po około 20/30 minutach znowu mamy lekki pasacik. Przynajmniej coś się dzieje!

Niedzielę zaczynamy jednak znowu od kiepskiego humoru, okazuje się, że sytuacja analogiczna do ostatniej dzieje się z wantą na lewej burcie, nie pęka, ale wyraźnie się rozwarstwia. Odciąg wykonany, ale Karaibski splean opóźni się o pełen serwis stalówek, martwi nas ta sytuacja, bo przypomnijmy, że takielunek ma pół roku, a pływa 4 miesiąc!

Po wykonaniu odciągu z dyneemy, wcinamy jajecznicę, pijemy kawę, a ja znowu przegrywam w szachy. Już nie łudzę się nawet na odwrócenie passy przed portem docelowym W międzyczasie konsultujemy sprawy takielunku z różnymi przyjaciółmi i fachowcami, a na obiad jemy typowe specjalite de resztą, czyli makaron z fasolką i cukinią w sosie pomidorowym. Było smaczniej niż brzmi!

Trzymamy się, ale zmęczenie głów powoli daje o sobie znaki, do celu 330 mil, a wiatr siada…

Dzień 17 oraz 18

Czas UTC, który jest naszym czasem jachtowym oraz czas słoneczny całkowicie się już rozjechały. Dzień zaczynamy o godzinie 1300 zjadając pełnoziarniste (Daniel oczywiście pomylił mąkę na chleb z mąką na wypieki słodkie) naleśniki z serem żółtym oraz ketchupem, brzmi jak resztki i resztami było, ale całkiem smacznie.

Kontrolujemy stan naszych odciągów przy wantach, nic się nie pogarsza, więc tylko napinamy lekko dyneemę i wracamy do czynności rozrywkowych. Wiktor kończy książkę, Ola śpi, Magda uczy się astronawigacji, Daniel zabija potwory w Wiedźminie, a ja redaguję teksty na naszego bloga. Pogoda jest iście tropikalna, wiatr regularnie słabnie, słońce grzeje nas jak w mikrofalówce, a my przyklejamy się do siedzeń.

Wieczór przynosi prysznic o przy zachodzie słońca oraz powtórkę obiadokolacji z wczoraj, czyli makaron, fasolka, trochę warzyw z puszki i sos. Noc mija sprawnie, całkiem szybko i poza wachtami nawigacyjnymi nic się nie dzieje.

Przedostatni, wtorkowy dzień zaczynam ja, szybkie ciasto z mąki, jogurtu i oleju, boczek, cebula i jaja, a godzinkę później jemy już jajówę z chlebkami naan prosto z patelni.

Zaczynamy nieco ogarniać jacht, dopinamy łańcuch do kotwicy, obczajmy podejście do Le Marin, jednym słowem: szykujemy się na spotkanie z lądem. Rozgrywamy też pożegnalną partyjkę w tysiąca.

Na ostatni obiad zjadamy gnocchi w sosie pomidorowym i finałowy wieczór na Oceanie żegnamy przy akompaniamencie Budki Suflera.

Jutro rano cumujemy na Karaibskiej Martynice!

Dzień 19

Widok lądu, sprzątanie i ostatnie godziny na silniku. O godzinie 1600 UTC rzucamy kotwicę w Saint Anne na Martynice! Antlantyk: 0, my: 1!

Poczytaj też

Pierwszy dłuższy oceaniczny przelot za nami!
Tym razem wracamy myślami do dwóch męczących, wybujanych dni, w trakcie których wykonaliśmy skok przez sławne Biskaje!
Pomimo psychicznie męczących warunków, sporego ruchu statków oraz chłodnych temperatur, udało nam się bez szwanku pokonać kolejny etap rejsu!
pl_PLPolish