Chciałbym kiedyś zobaczyć statystykę, ile osób w momencie ogłoszenia naszego pomysłu, myślało, że to kolejny szalony, ale mało realny pomysł dwóch bujających w chmurach, niedojrzałych chłopaków.
Chciałbym również dowiedzieć się, ile osób i na jakim etapie zmieniło swoje zdanie w trakcie obserwowania przygotowań do całego przedsięwzięcia. Cóż, powyższe wynika jednak wyłącznie z mojej ciekawości i nie stanowi realnego wkładu w niniejszy wpis. Najważniejsze dla mnie są opinie wyłącznie bliskich mi osób, a jak na zdjęciach widać, było ich baaardzo dużo i 20 października zebrały się one w Gdańsku, nad Motławą, by pomachać przysłowiową chusteczką i pożegnać nas w chwili wypłynięcia. To było wspaniałe, pełne różnorakich emocji wydarzenie, którego nie mógłbym przyrównać do żadnego innego w moim życiu. Zanim przejdziemy dalej, myśl od mojej cioci, która jak widać, ma swoje przełożenie na rzeczywistość: „uważajcie, o czym marzycie, bo marzenia się spełnia”.
Wyruszyliśmy, punkt 1305 polskiego czasu lokalnego
ostatnia cuma wpadła na nasz pokład, a my w asyście wujka Tomka i Sebastiana na małej pierdziłódce udaliśmy się w stronę Zatoki Gdańskiej, by następnie obrać kurs na Hel i dalej na zachód. Początek był, hmm… dziwny. Sami trochę nie ogarnialiśmy, że to się właśnie wydarzyło, Kuba – nasz towarzysz etapu Gdańsk – Cuxhaven, sam zauważył, że chyba myślami jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż pokład Lilly. Cóż, tak właśnie było. Pierwsze godziny na wodzie to była ogromna adrenalina, niemożność zaśnięcia i bardzo, bardzo pomieszane myśli o pożegnaniu, o nabrzeżnych przytulasach z bliskimi, no o wszystkim, ale nie o płynięciu. A skoro o płynięciu mowa, Lilly szła pięknie, jasny księżyc z początkowo całkiem długą jak na bałtycki standard falą zafundował nam piękną nocną żeglugę, ba, nawet z ręki żeśmy sterowali, co by Maurycy autopilot się za nadto nie zmęczył. Sielanka nie trwała jednak wiecznie, nie dalej jak o 0700 dnia kolejnego zaczął się zachodni wmordęwind i już typowa tym razem dla bałtyckich standardów krótka, tłucząca w dziób fala, która przynajmniej pokazała nam, że odpływy od luku kotwicznego to muszą być jednak drożne, więc z lekko zamokniętą kabiną dziobową zeszliśmy z kursu zmierzając na techniczny postój w Ustce. Zacumowaliśmy koło 1900 i powiem Wam tu ogromną radę, w życiu nie zgłaszajcie tam na UKFce, że postój wynika z jakiejś awarii czy modernizacji. Chryste panie, czego oni tam od nas chcieli, dokumenty od wszystkich, osobiste oraz żeglarskie, po co? Sami nie wiedzieli! Dowód rejestracyjny jachtu, karta bezpieczeństwa, a do tego jeszcze oświadczenie, że portu nie opuścimy bez naprawy usterki (której ogarnięcie zajęło Danielowi i Kubie nie dłużej, jak 15 minut). Well, podsumuję to krótko, polskie wybrzeże średniowieczem stoi, cieszę się niezmiernie, że rejon w którym szanownemu panu bosmanowi czy nie daj bóg, kapitanowi, trzeba zgłosić, a w zasadzie, prosić o zgodę na wyjście czy wejście do portu, mamy już daleko za rufą.
22 października, godzina 1100, zaparzywszy herbatę na drogę oraz przygotowawszy na testy naszego foka sztormowego, wychodzimy w stronę Kiloniii ze świadomością czekającej nas halsówki.
Przed nami jakieś 3 doby w morzu, humory dopisują, słońce świeci, więc śmigamy. Idzie ładnie, trochę męcząco, ale dobę później wiatr zaczyna przyjemnie obracać, a my zaczynamy przecinać pierwsze tory podejściowe na wodach niemieckich. Od wysokości Stralsund, aż do samej Kilonii mieliśmy potem już tylko przyjemny półwiatr, więc jadąc wzdłuż toru sensownie przyrefowani w nocy wykręcamy bardzo zadowalające 6, 7, a momentami i 8 knotów prędkości. Fine! W okolicach południa, 25 października docieramy w okolice Kanału i tu niespodzianka, bo czas zrzucać szmaty, a silnik foch, nie odpala. Nie takimi głupotami jednak żeglarstwo stoi, myk, myk do komory silnikowej, szybka diagnoza i mamy winnego. Wstępny filterek paliwa pełny syfu z dna zbiornika, wyjmujemy, czyścimy i cieszymy się pięknym terkotaniem naszego Lombardini. Nasze lekkie zboczenie z kursu wyłapał nawet niemiecki Coast Guard, który postanowił nas wywołać, trochę wypytać rzucić okiem na dokumenty i grzecznie pożegnać prosząc o trzymanie się wytyczonego obszaru żeglugi dla jachtów. Na tym przygód koniec, stajemy najpierw na tankowanie w Olimpiahafen Marina, a później na małej kei dla jachtów oczekujących na śluzowanie pod samym kanałem i czekamy do nocy na Cap Finistere – jacht naszych przyjaciół, którzy będą nam towarzyszyć aż do Amsterdamu.
Kolejny dzień to ewakuacja z Bałtyku,
integracja z załogą Fini, która dotarła około północy, nie była na szczęście zanadto huczna i obeszło się na szybkim podsumowaniu ostatnich dni oraz toaście za cudowne ocalenie, wszak to kolejny wielki sukces polskiego żeglarstwa (inside joke dla wtajemniczonych :D). O 1300 otwierają się wrota do śluzy, przyjmujemy do swej burty niemiecki jacht z rodzinką i kilka chwil później zostawiwszy 18 eurasów w automacie, zaczynamy silnikowanie przez kanał. No powiedzieć, że najbardziej fascynująca żeglarska przygoda to to nie była, to jak nic nie powiedzieć. Oczywiście trochę się wygłupiam, taki dzień to zawsze okazja, żeby zrobić trochę porządków na łódce, czy jak u nas, pozarabiać nowe cumy, podokręcać haczyki i zająć się innymi pokładowymi pierdołami. Kanał Kiloński dla jachtów dostępny jest jedynie za widnej części dnia, więc przez późne wejście do niego, nocleg czeka nas w Rendsburgu. Spacer, kolacja i spać, rano silnikujemy dalej.
Rozwodzić się nad dalszą częścią kanału sensu zbytnio nie ma, nowością był jedynie spadający co jakieś pół godzinki, gwałtowny deszcz.
O 1700 meldujemy się w Brunsbüttel, gdzie pokonujemy śluzę prowadzącą nas przez rzekę Łabę prosto na Morze Północne. W prąd oczywiście nie trafiamy, ale chcemy bardzo wjechać na nockę do Cuxhaven, więc 2 godzinki męcząc się pod prąd i wyczekując slacka na wejście, w końcu cumujemy w Cuxie. Słowa, że to kolejny wielki sukces…. Sami możecie sobie dokończyć, same cisną się na usta. Nasz postój tam trwa dwa dni, które obfitują w kilka szybkich napraw, nowa lampa sektorowa na dziobie, zakupy gospodarcze w pobliskim lidlu i trochę wytchnienia, ciśnienia na płynięcie nie ma, bo pogoda za oknem iście jesienna, deszczowa i depresyjna. 29 października razem z wysoką wodą opuszczamy port i kierujemy się w stronę Wysp Fryzyjskich z postojem planowanym w Harlingen. Prąd jest silny, początkowo 9 węzłów prędkości pod wiatr i pod falę robi super dziwne wrażenie, ale potem sytuacja się oczywiście odwraca, prąd nas zwalania, wiatr słabnie, w zasadzie gaśnie, więc doba mija nam w akompaniamencie silnika, a z atrakcji mamy dookoła ogromne statki, którym nie chcemy w pracy przeszkadzać, więc dzielnie je wymijamy. Do fryzyjskiego Harlingen docieramy w nocy z 30 na 31 października, podejście tam prowadzi torem między bardzo licznymi osuchami, więc pełne skupienie na pokładzie, zwłaszcza że mapy, przynamniej te navionicsa to chyba inne wody tam widziały, bo układ bojek w realu i na mapie to dwa różne światy, na szczęście mamy jeszcze OpenCPN i własne czujne oczy. Po zacumowaniu odsypiamy trochę i idziemy pospacerować i zjeść coś dobrego na kolację. Jeeejku, jak na tej Fryzji jest klimatycznie! Miasteczko jest małe, bardzo jesienne, ciepło oświetlone, dla jesieniar pragnących spaceru z pumpkin spiced latte to istny raj.
Dzień później zaczynają się regaty.
Poważnie, wyjście na wewnętrzne wody holenderskie to jak start Błękitnej Wstęgi na Zatoce Gdańskiej, małżeństwa na pięknych jachtach, ekipy przyjaciół i nasze dwie łódeczki szybko stawiają żagle i przy pięknym pełnym bajdewindzie bawimy się płynąc w stronę Amsterdamu. To w ogóle bardzo ciekawy akwen, jest płytko, fala szybko się buduje i można poczuć się naprawdę sportowo. Na wodzie szykujemy polski obiad, Daniel obiera ziemniaki, a ja ogarniam jajka sadzone w miejsce schabowych i mizerię. Na wieczór docieramy do kolejnego urokliwego miasteczka – Enkhuizen, gdzie powtórka z rozrywki, spacer, zdjęcia, kolacja i spać. Jutro przecież cumujemy już w centrum Amsterdamu.
2 listopada to dzień niemalże bezwietrzny, wprawieni żeglarze doskonale wiedzą, że gdy tylko ten magiczny niewiatr ciągnie co najmniej z tych 70 stopni, to można pobawić się kolorowymi żaglami lekkimi i tak też postanawiamy na obu jachtach, w górę wchodzą zatem 2 piękne genakery, u nas żółciutki, a na Fini niebieski i tak mija nam istnie piękny dzień zwieńczony rozbrajającym zachodem słońca. O zmroku odpalamy kataryny, wchodzimy w kanał i 2 godzinki później stoimy już w Sixhaven Marina w Amsterdamie.
Podróż z Kilonii do Amsterdamu, którą odbyliśmy w tak doborowym towarzystwie była czymś niezwykłym,
wiecie, że kapitan Fini – Adam, to osoba, która pare lat temu szkoliła mnie na patent żeglarski? Wyobrażacie to sobie? Kiedyś uczeń i mistrz, a dziś dwóch przyjaciół w jachtowym tandemie gnających przez Europę, no wdzięczny jestem losowi za takiego kumpla i całą naukę oraz pomoc, którą od niego dostałem. To był piękny rejs i życzę takich osób w życiu każdemu, kto tylko doczyta ten artykuł. Co do samego Amsterdamu, hmm… myślę, że zasługuje on na osobny wpis, ale wrzucam Wam trochę fotek z trzydniowego zwiedzania tego przepięknego miasta.