Zapraszam do lektury o tym, jak między walką z kadłubem Water Lily, spinaniem instalacji elektrycznej w całość i konsultacjami dotyczącymi takielunku, spontanicznie wylądowałem na pokładzie 67-stopowej BT Challenge s/y Nashachata II na Islandii z zamiarem przedostania się do dzikiej i Arktycznej Grenlandii.
Pechową historię wyprawy Experience The Arctic 2024, część z Was pewnie zdążyła już usłyszeć w mediach społecznościowych, ale dla niewtajemniczonych służę szybkim streszczeniem :). Nashachata II pod koniec kwietnia aktualnego roku wyruszyła ze słonecznej Hiszpanii kierując się na Atlantyk.
„Cała tegoroczna wyprawa to prawie 12 tysięcy mil morskich (Nm) po Oceanie Atlantyckim, najpierw wzdłuż wybrzeża Portugalii i Francji, następnie morzem Irlandzkim, przez wyspy Owcze dotrzemy na Islandię, by następnie odwiedzić zachodnie wybrzeże Grenlandii. Przez 2 miesiące trasa wyprawy będzie biegła przejściem północno-zachodnim – z Grenlandii do miejscowości Cambridge Bay, a następnie do St. John’s i przez Azory wrócić do Hiszpanii. Trasa z Cambridge Bay na zachód będzie uzależniona od warunków lodowych i wiatrów.” – Czytamy na stronie organizatora wyprawy.
Niestety plany dość mocno nadszarpnięte zostały podczas etapu z Wysp Owczych na Islandię, kiedy to w wyniku walki ze sztormem, dwóch dobach silnikowania i wreszcie powrotu do portu w asyście SARu, jacht skończył na wyspie Vestmannaeyjar z doszczętnie podartym yankee (rolowany kliwer na przednim sztagu NCH2), częściowo zniszczonym staysail, wyrwaną przekładnią, awarią dławicy i kilkoma innymi mniejszymi usterkami, które położyły kres kolejnym dwóm etapom z powodu konieczności napraw i wszystkich innych formalności. Jacht został, więc na Islandii, a przecież za kilka tygodni następna załoga przejąć ma go już na zachodnim wybrzeżu Grenlandii… I tu właśnie pojawia się nasza deliwerka!
Bo grunt to być spontanicznym!
Niedziela, godzina 2200, siedzę spokojnie na jachcie z Markiem, Danielem i jego mamą i po całym dniu zabawy z naszymi łódkowymi pracami, z mojego telefonu słyszę messengerowy dźwięk powiadomienia o wiadomości od mojego kumpla Adama. „Chcesz jechać na zajeb*sty rejs? Wylot w środę, staż kapitański zrobisz, Islandia – Grenlandia” – czytam. Już w zasadzie kropki same się w mojej głowie połączyły, po szybkim telefonie do armatora, ogarnięciu, czy zdążę załatwić sprzęt, zapada decyzja – płynę!
Kolejny dzień rozpoczynam od załatwienia paczki ciepłych, narciarskich ciuchów, butów, rękawic, bielizny termicznej, itp. z domu rodzinnego. Ok załatwione – myślę. Czekamy na info, jak tam nowa przekładnia i wał, z którymi roboty było najwięcej, w końcu za 2 dni mamy lecieć do Reykjaviku.
Mija wtorek i środa, wiemy już, że jeśli polecimy, to dopiero w czwartek wieczorem, jednak jeszcze środowym popołudniem przychodzi sms od Pawła – armatora NCH2: „Jest bicie na wale, jutro będzie dźwig, nowy ETD za tydzień”. No nic, wracamy do pracy na Water Lily, za tydzień to nawet większa wygoda, więc na chwilę akcja odchodzi na drugi plan.
Tydzień później, nowa przekładnia na miejscu, wszystko działa, kierunek: Reykjavik. Jednym słowem: w drogę!
Na przełomie z 27 na 28 czerwca wita nas słoneczna, islandzka noc, odbierają nas dwaj znajomi Polacy, którzy dzięki swojej fantastycznej otwartości i dobremu sercu zapewnili nam nocleg, byśmy z rana mogli wsiąść na prom i zasuwać na wyspę Vestmannaeyjar, gdzie czeka na nas Chata. Sami spójrzcie, jakie widoki umilały nam dotarcie na łódkę.
Około południa UTC docieramy do zacumowanej longside’em do lokalnego kutra Nashej Chaty i po szybkiej herbacie, przechodzimy do odbioru jachtu.
Temat jest nieco bardziej skomplikowany niż przy popularnych czarterówkach, odpowiednia kolejność tankowania i opróżniania zbiorników na paliwo i wodę, system stawiania i refowania grota przy maszcie, obsługa odsalarki… to wszystko trzeba było dokładnie przejrzeć, ogarnąć i omówić wśród załogi, żeby każdy w rozkołysie i o różnych porach dobry, był w stanie to zrobić bez większych problemów.
Ostatnia sprawa techniczna to wymiana stay’a czyli żagla rolowanego na wewnętrznym sztagu, niby pestka i klasyczna robótka bosmańska, ale tego dnia na Islandii niemiłosiernie dymał wiatr, porywy poza portem sięgały 45 węzłów, więc rozrolowany sztaksel szalał z lewej na prawą, co skończyło się zgubieniem fału tegoż żagla w maszcie. No cóż zdarza się, szukamy cienkiej linki pilotki, małego ciężarka i jadę do 3/4 masztu, by fał ten od nowa przeciągnąć do pokładu.
Wieczór spędzamy na łódce, robimy zakupy, rozpisujemy wachty, integrujemy się przy akompaniamencie zakupionego na bezcłówce, gwatemalskiego rumu i szant granych na gitarze przez Roberta.
Kolejny dzień zaczynamy od śniadania, a chwilę później przestawiamy się pod stację celem dotankowania paliwa i wody. Wszystko idzie sprawnie, routing meteo zrobiony, więc w okolicy 1300 UTC ruszamy w morze obierając kurs na Cap Farawell – najbardziej wysunięty na południe cypel Grenlandii.
Prognoza, jak to prognoza, raz się sprawdzi, a trzy kolejne już nie. Tak było tym razem, 2 pierwsze doby na północnym Atlantyku to męczarnia, targają nami wysokie, strome fale i wmordęwind sięgający w porywach nawet ponad 40 knotów. Daliśmy radę, wszyscy całkiem dobrze znieśli niekorzystne warunki meteo i już wszyscy byliby szczęśliwi, gdyby nie… Awaria generatora, która zaskoczyła nas w momencie, gdy podczas pracy, ten niespodziewanie się wyłączył, wypluwając przy tym olej do zęz.
Główkujemy, dzwonimy i myślimy, finalnie decyzja pada jednoznaczna – trzeba wrócić na Islandię. My bez agregatu dalibyśmy radę, ale jacht w planie mając eksplorację North West Passage, musi mieć sprawny generator, by pozostać autonomicznym przez kilka tygodni w mroźnych rejonach. Kurs obieramy na Sandgerdi – małą osadę rybacką, gdzie docieramy baksztagiem w jakieś 30 godzin. Idziemy spać i świtem zaczynamy rozbierać generator, trochę konsultacji, nowy olej iiii mamy to! Lokalny rybak sprezentował nam wielką rybę na obiad, cała załoga w dobrym humorze! Na noc wychodzimy ponownie!
Dziesięciodniowy przelot do Nuuk.
Dwa pierwsze dni żeglowania to marzenie, baksztagi naprzemiennie z fordewindem pchają nas pozwalając chwilami wykręcać nawet 12 węzłów prędkości podczas zjazdu z fali, do tego przepiękne słońce, coś między zachodami a wschodami, nie wiem jak to nazwać, bo cały czas było jasno :), no po prostu żeglarska bajka!
Kolejne dni mijają podobnie, wieczorami nachodzą nas gęste mgły, czasami pokropi delikatna mżawka, generalnie do przeżycia, ale jakoś tak się trzeba więcej skupić za kołem, ehh… ciężkie żeglarskie życie. Na szczęście kambuzowy król, każący wołać sobie per Kuk dzień w dzień, danie w danie, rozpieszcza nas pysznościami. Jedliśmy pizzę, sticky rice, gulasze, sałatki, naleśniki, racuchy i wiele innych wspaniałych potraw, ahh jak dobrze wziąć wachtę więcej, by mieć takiego kuchennego anioła zwolnionego z pracy na pokładzie!
Sielanka trwała w zasadzie do samego Nuuk, wiatry nie były już tak sprzyjające jak na początku, ale generalnie płynąć się dało. Farawell minęliśmy sporym, około 150-milowym hakiem, żeby niepotrzebnie nie pchać się w lodowe pola. Pierwsze górki i dryfujące lodowe placki spotkaliśmy na około 3 doby przed wejściem do Nuuk. Widok ten był niesamowity, ale od tamtych momentów czujność musiała być już na zupełnie innym poziomie, jeden z wachty na pokładzie, drugi przy radarze. Szczęśliwie, w pięknych okolicznościach przyrody 13 lipca koło 1200 UTC podchodzimy do Nuuk na tankowanie, podmiankę jednego członka naszej dzielnej załogi i kilka drobnych napraw.
Ostatnie 170 mil, przecież musi pójść z górki! Czyli nie chwal rejsu przed podaniem cum.
Podsumowując wyprawę: 1979 mil za rufą, 358 godzin stażu oraz zaliczony staż na jachcie powyżej 20m!
Po zdaniu jachtu, z uwagi na opóźnienia w lotach mamy na Grenlandii aż 4 dni i eksplorujemy tą dziką krainę naprzemiennie z powolnym powrotem do standardowego cyklu dobowego. W tym wpisie więcej Wam już nie powiem, bo temu miejscu conajmniej wypada poświęcić osobny artykuł, ale… Oto garstka widoków prosto z Sisimiut, tym razem od strony lądu!