menu

Poziom szarości: ponad limit! Kanał La Manche za rufą!

Mikołaj Nowak

25 listopada, 2024

5 min

Wtorek, 05 XI, godzina 1900.

Na pokład Lilly okrętuje się Marek – członek Klubu Żeglarskiego UW, który odwiedza nas celem przeorania Morza Północnego wspólnie z nami. Sprawnie przechodzimy przez odprawę bezpieczeństwa, omówienie, co gdzie na łódce mieszka oraz rozplanowanie trasy i w zasadzie idziemy spać, bo wysoka woda w holenderskim Ijmuden czeka nas w okolicy godziny 0500, a my przed wyjściem musimy jeszcze zatankować oraz przepłynąć 14 mil kanałem z centrum Amsterdamu do wspomnianego Ijmuden, gdzie czeka na nas jedna śluza, która pozwala nam wyjść na Morze Północne.

O tym, że w żeglarstwie los płatać lubi figle, chyba każdy prędzej czy później się przekonał. Tym razem figla wywija navionics, który zapewnia, że stacja paliwowa czynna jest całodobowo, a obsługa – samodzielna. Pewnie już doskonale wiecie, nie, nie była ani samoobsługowa, ani całodobowa, więc mimo wyjścia w Sixhaven Marina o 0400 czasu lokalnego i dotarciu na stację po niespełna 15 minutach, możemy drzemać dalej, bo otwierają dopiero o 0600. Nawet się nie denerwujemy, to zawsze prawie dwugodzinna szansa na dospanie.

Zgodnie z informacją na kartce, parę chwil po szóstej zjawia się Pan z obsługi, zalewamy dieslem pod korek zbiornik oraz wszystkie nasze kanistry (przynajmniej, gdyby wierzyć tankującemu Danielowi, bo piszący ten artykuł jeszcze smacznie chrapał) i czym prędzej gnamy kanałem w stronę śluzy, gdzie docieramy po niecałych trzech godzinkach silnikowania. Pogoda jak w Amsterdamie przez cały czterodniowy pobyt rozpieszczała nas cudnym słońcem, tak tym razem pokazuje nam środkowy palec i otacza okolice szarą mgłą i wszechobecną wilgocią. Coż począć…

Zaraz za główkami w Ijmuden wykonujemy zwrot w lewo i celujemy w inshore traffic zone.

To taka strefa między głównym pasem ruchu statków, a linią brzegową. Dobrze się jej trzymać, bo zasadniczo ani nie powinniśmy, ani tym bardziej, nie chcemy wtryniać się pomiędzy stu, dwustu, a czasem trzystumetrowe frachtowce czy promy. Żegluga mija nam spokojnie, raczej nudnawo, przecinamy początkowo routy podejściowe do portów holenderskich, a następnie belgijskich. 7 listopada w okolicy godziny 0400 na mojej wachcie przed podejściówką do portu w Zeebrugge, w porannej kawce ośmiela się przeszkadzać mi jednocześnie jakoś 6 statków. Chwytam więc za gruchę UKFki i nawijam jakieś 40 minut raz z tamtejszym traffic control, a raz z mostkami statków, które do portu wchodzą lub z niego wychodzą.

To zawsze lekki stresik, gdy na AISie widzisz kolizyjny z dużym kontenerowcem (albo pięcioma), na dodatek w okolicy portu, gdzie ewidentnie ma on pierwszeństwo, ale chwila pogaduch na radio i lekka zmiana kursu czy prędkości i po strachu. Pragnę w tym miejscu zauważyć, że wszystkie pozostałe podejściówki przecięliśmy bez najmniejszych kłopotów i ustaleń. I tu pojawia się moje pytanie: na jasną cholerę całe to żeglarskie środowisko tak straszy tymi akwenami? Ja rozumiem, gdyby opowiadali o dobrej praktyce morskiej, o realnych trudnościach czy bardzo dokładnym sprawdzeniu prognozy pogody oraz lokalnych typowych zjawisk, jak mgły czy nietypowe wiatry i fale, ale gadanie mające na celu chyba wyłącznie zniechęcenie lub ewidentne wyśmianie umiejętności żeglarskich młodych adeptów tej sztuki, w mojej opinii skutki ma wyłącznie negatywne, a polska kultura żeglarstwa prędko nie zbliży się tej, którą obserwować we Francji czy Wielkiej Brytanii. Ach, dość już tych moich uszczypliwości, wybaczcie, wróćmy do Kanału Angielskiego.

Cieśninę Kaletańską między Calais a Dover przechodzimy 8-ego koło 1800.

To ekscytujący moment, bo to bądź co bądź jakiś milestone w naszej wyprawie, ale entuzjazmu jakiegoś ogromnego na pokładzie nie ma. Po pierwsze mgliście było tak, że ledwo było widać brzeg francuski, brytyjskiego, jak się spodziewaliśmy, wcale. Po drugie, chyba z nas jednak słoneczni żeglarze, bo aura, w której od siódmej rano do osiemnastej jest szaro, a od osiemnastej do siódmej, czarno jak w… dokończcie sobie sami, psychicznie nas męczy i niekoniecznie wiemy, co ze sobą zrobić, bo ile można pod kocem czytać, rozwiązywać krzyżówki czy lampić się pobrane netflixowe seriale. 

Wobec powyższych następuje delikatna zmiana planów. Początkowo sztywno chcieliśmy pruć do Brestu, ale chęć spaceru, przespania się bez jazgotu silnika i zjedzenia czegoś na mieście, skusiła nas, by zrobić sobie krótki pitstop w Cherbourgu, gdzie docieramy o 0230 9 listopada. Wejście jest szerokie, bardzo bezpieczne, więc cumujemy doublehanded z Mareczkiem, co by Daniela nie budzić, bidula spał tego dnia chyba z 14 godzin, a co tam, niech ma. Zapinamy kabel z prądem, ogarniamy łazienki i robimy sobie szybki nocny spacer na okolicznego kebaba, który najpyszniejszy nie był, ale jednak był oraz małe piwko wypite za cudowne ocalenie.

10 XI razem z popołudniową wysoką wodą opuszczamy Cherbourg w towarzystwie pięknego zachodu słońca.

Przed nami jakaś doba żeglugi do Brestu, całkiem wypoczęci dla umilenia czasu oddajemy się gotowaniu pysznego obiadu oraz standardowym czynnościom pokładowym. Znowu nic nas nie zaskakuje, no… może klasycznie poza prądem na podejściu do samego Brestu. Gdyby tylko trochę przywiało mocniej to byśmy zdążyli, przysięgam! No co mogę rzec, podejście trwało znowu 5 godzin zamiast jednej i znowu wykręcaliśmy zawrotne 1,5 do 2 węzłów prędkości. Finally! Godzina 0530 12 listopada, wydaję z siebie to magiczne sformułowanie: „tak stoimy!”.

Brest nas urzekł! Nawet bardzo!

Spędziliśmy tam 2 dni, było trochę zwiedzania, ale o tym w dedykowanym artykule. Jak zwykle na koniec kilka widokówek, ode mnie dla Was. Enjoy!

Poczytaj też

Wyruszyliśmy! Zapraszamy do prześledzenia pierwszego fragmentu naszej wyprawy! Za nami już całkiem niezły kawał drogi, ale płyniemy dalej!
Po wielu godzinach ciągnięcia kabli, spinania złączek, bezpieczników, liczenia obciążeń i balansowania baterii, w końcu mamy prąd!
Podobno zwykle najlepsze decyzje podejmuje się przez przypadek. Tak było również tym razem, poznajcie historię wypadu na Północny Atlantyk!
pl_PLPolish